Wywiady

Wywiad z MARKIEM STELAREM

Marek Stelar – (właśc. Maciej Biernawski) – rocznik 1976, z wykształcenia architekt, z zawodu urzędnik, z pasji modelarz architektoniczny wspomagający kolegów po fachu. Miłośnik muzyki rockowej i elektronicznej, kryminału i szeroko pojętej grozy w wydaniu literackim i filmowym. Rozdarty wewnętrznie konfliktem między przygnębiającym uczuciem zaniku wiary w ludzkość, a desperacką nadzieją na istnienie jednostek moralnie doskonałych. „Szczeciner” silnie związany z przygranicznym regionem północno-zachodniego skraju Polski, zwłaszcza Puszczy Wkrzańskiej, Zalewu Szczecińskiego i pobrzeża Bałtyku po obu stronach granicy.

Zapraszam do wywiadu z Autorem książki „Intruz”.

Marek Stelar pracuje jako architekt. Czy aby na pewno? Czy nie jest Pan pracownikiem wywiadu lub kontrwywiadu. Pana najnowsza książka „Intruz” pozwala twierdzić, że właśnie tak jest. Opisuje Pan mechanizmy pracy wywiadowczej tak skrupulatnie jakby znał Pan ją od podszewki, z własnego doświadczenia?

M.S: Doprecyzujmy: jestem byłym architektem. Związki z zawodem wciąż jednak są, ponieważ  robię wiele rzeczy okołoarchitektonicznych. Jeśli chodzi o doświadczenia z branży służb specjalnych, cóż… Nie o wszystkim można głośno mówić 😉 Myślę, że sporo, naprawdę sporo wiedzy na ten temat da się czerpać z literatury (również tej, którą można nazwać fachową i którą zdecydowanie i zawsze preferowałem ponad fikcję). Pewne standardy i schematy postępowania w świecie wywiadu i kontrwywiadu są dość powszechnie znane głównie z tego powodu, że stosowane są od dziesięcioleci. Są sprawdzone i niezmienne, nawet pomimo rozwoju technologii, a wręcz paradoksalnie, wiele służb wraca do starych, nazwijmy to: analogowych sposobów pracy. Dodam również, że pomogły mi nieoficjalne rozmowy prowadzone podczas sporadycznych służbowych kontaktów z funkcjonariuszami ABW w związku z pracą zawodową (tak, tą okołoarchitektoniczną!)

W książce ukazuje Pan walkę polskiego i chińskiego wywiadu. Proszę powiedzieć, który wywiad na świecie jest według Pana najskuteczniejszy czy też najbardziej bezwzględny? W którym z nich chciałby Pan pracować?

M.S: Nie nadaję się do wywiadu! To po pierwsze. Po drugie; uważam, że nie da się stwierdzić jednoznacznie, który wywiad jest najlepszy, najskuteczniejszy czy bezwzględny. To kwestia wielu, naprawdę wielu rzeczy: oczywiście ludzi (nie tylko tych na stanowiskach kierowniczych), doświadczenia (które zdobywa się latami), zaangażowania i spektrum zainteresowań wynikających na przykład z położenia geograficznego, a także, a może przede wszystkim z budżetu. Prościej chyba nie potrafię tego ująć, a i tak ledwie liznąłem temat. Wszyscy chyba wiemy, że najbardziej zaangażowanymi wywiadami są służby największych graczy na arenie międzynarodowej. Każdy wywiad zaliczył także spektakularne wpadki i takież sukcesy. Bezwzględność, wyrachowanie to cena, jaką trzeba płacić za ochronę interesów własnego państwa. Oczywiście formalnie obowiązują pewne standardy i formy kontroli państwa, ale nie wszędzie, z czego też zdajemy sobie sprawę. Chodzi mi o to, że to zawsze jest brudna gra. Nie chcę myśleć o niej i o jej uczestnikach w kategoriach „najlepszy”, czy „najskuteczniejszy”. Te terminy kojarzą mi się z czymś dobrym: czystą ideą rywalizacji sportowej albo terapią w ciężkiej chorobie. A bezwzględność jest do tej branży przypisana z zasady.

„Intruz” jest Pana pierwszą powieścią szpiegowską. Skąd pomysł na napisanie tej książki? I dlaczego gra toczy się o grafen – materiał przyszłości?

M.S: Zawsze stawiam na realia. Nie da się ich trzymać na sto procent, ale mimo wszystko próbuję. Stąd właśnie tak mało w moich historiach pościgów i strzelanin, walk wręcz z pięcioma kulami w ciele i tego typu rzeczy. Grafen, a właściwie tania, skuteczna i dobra metoda jego produkcji na skalę przemysłową faktycznie jeszcze kilka lat temu był nadzieją polskiej gospodarki, szansą na zaistnienie w jakiejś dziedzinie na świecie. Skończyło się jak zwykle, czyli niczym. Nie będę tego oceniał, osąd na ten temat opieram oczywiście wyłącznie na dostępnych w sieci i prasie branżowych materiałaów, czyli tylko części prawdy. Ale nie o to chodzi. To był właśnie impuls do napisania trylogii o braciach Wicha. Po co wymyślać niestworzone rzeczy, skoro motywy dosłownie „leżą na ulicy”? Uwielbiam film „Zwykli podejrzani”, gdzie mityczny Keyser Soze tka przekonującą historię z małych kawałków zbieranych wokół siebie. Majstersztyk i doskonała metoda na stworzenie zajmującej opowieści!

W książce fascynujące są zagrywki szpiegowskie. Motyw ze sklepu, gdy Adrian odbiera telefon od Kamila, czy też podłożony ogień w hotelu Adler to ciekawe wątki, szpiegowskie triki, których wiele w tej książce. Proszę przyznać, czy są one wynikiem Pana kreatywności, czy jednak takie działania są na porządku dziennym służb wywiadowczych?

M.S: Cóż, w historii operacji wywiadowczych wiele jest zdarzeń niestandardowych, wymykających się zasadom, które były wynikiem niekorzystnych splotów okoliczności, a równocześnie pokazem kreatywności szpiega. Kiedy nie da się zastosować określonego algorytmu, trzeba kombinować, i to tak, żeby uzyskać zakładany efekt, a jeśli się nie da, to żeby uniknąć wpadki i zminimalizować straty. Pamiętajmy, że zwykle towarzyszy temu adrenalina i nerwy, które trzeba opanować. W życiu zawodowym zdarzało mi się stosować bardzo niestandardowe sposoby na uzyskanie pewnych informacji, najlepszym przykładem było chyba ustalenie, czy pewna osoba nie posługuje się czasem nieswoim dokumentem. Chodziło o nieoficjalną komunikację między organami administracji bez posługiwania się danymi osobowymi. Jedyne co, przyszło mi na myśl to naszkicowanie portretu tej kobiety z pamięci (ze względu na fach uczyłem się przez kilka lat rysunku i malarstwa, a ta pani miała specyficzną fryzurę) i wysłanie go faksem. I tu widać związek między moim ulubionym filmem (końcowe sceny „Zwykłych podejrzanych”), życiem i fabułą „Intruza”. I wciąż mówimy o mojej pracy okołoarchitektonicznej, choć brzmi to wszystko jak wyssane z kiepskiej powieści szpiegowskiej. Wszystko jest kwestią kreatywności. Naprawdę.

„Intruz” ukazał się nakładem Wydawnictwa Filia, Filia Mroczna Strona. W tym wydawnictwie wydał Pan również trzy książki z Dariuszem Suderem? Czy ten bohater powróci, a może pojawi się gościnnie w przyszłych Pana książkach?

M.S: Czy powróci? Hmm. Chyba przyszedł czas, aby powiedzieć wprost, że uśmierciłem go na kartach powieści „Blask”. Przykro mi. Na pocieszenie dodam, że zrobiłem to w taki sposób, by w razie naprawdę mocnych nacisków Czytelników móc go jakoś przywrócić do życia. To też stary szpiegowski trik, takie podwójne zabezpieczenie. No i zawsze można napisać prequel!

Na końcu „Intruza” przeczytać możemy „koniec części pierwszej”. Kiedy zatem możemy spodziewać się kontynuacji i na ile części będzie ona rozpisana?

M.S: Plan jest dość precyzyjny: trzy części, każda następna stanowi fabularnie kontynuację poprzedniej i jest opowiedziana ustami innego bohatera. Wydanie drugiej części planowane jest na wrzesień, ale nie potrafię powiedzieć, na ile obecna sytuacja związana z pandemią koronawirusa może wpłynąć na ten termin. Ja ze swojej strony robię, co mogę, żeby skończyć drugą część do wakacji. A potem trzecia, mam nadzieję, że jak najszybciej.

„Intruz” rozpoczyna się mocnym uderzeniem. Poznajemy stomatologa, który jak się okazuje jest kimś innym niż początkowo nam się wydaje. Zastanawiał się Pan kiedyś, czy wokół nas mogą być ludzie, którzy nie są tymi, za kogo się podają?

M.S: Naprawdę wiele razy! Przeważnie nie wiemy o ludziach nic ponad to, co sami pozwolą nam o sobie wiedzieć. I nie mówimy tu nawet o profesji. Bystry obserwator wyłapie jakieś dodatkowe rzeczy, które nie zawsze da się ukryć. Przy dobrej znajomości ludzkiej psychiki i mowy ciała dowiemy się o kimś jeszcze więcej. Ale nigdy wszystkiego, bo każdy ma w sobie taką część, której nie pokaże nigdy i nikomu. Sam nawet boi się tam zaglądać. Chronimy swoją prywatność, a to jest coraz trudniejsze. Jak na razie zaglądają nam w telefony i komputery, a nie w duszę i dopóki ten stan rzeczy się nie zmieni, nie panikuję. Chyba nie mam się czego wstydzić. Mam na myśli zawartość komputera i telefonu 😉

Adrian jest bohaterem, który został wplątany w sieć intryg i postawiony nieco przed faktem dokonanym, by wziąć udział w szpiegowskiej grze. Zastanawiam się, czy miał prawo odmówić, czy każdy z nas w jego sytuacji nie ma wyjścia i zmuszony jest do „służby” dla dobra swojego kraju? Co byłoby, gdyby Adrian powiedział nie?! Pytanie, czy mógłby?!

M.S: Uważam, że mógłby, ale po pierwsze: nie byłoby tej historii. Musiałbym ją poprowadzić inaczej, innymi bohaterami. Po drugie: on przecież nie chciał odmawiać. Gdzieś tam w środku wiedział, że jego życie jest jałowe i podświadomie chciał je zmienić. Mam nadzieję, że te rozterki pokazałem w miarę wiarygodnie. A czy my powinniśmy odmawiać robienia pewnych rzeczy dla kraju? Hmmm, posłużę się może moim przykładem. Z przekonania jestem pacyfistą; nienawidzę wojny, przemocy i okrucieństwa, choć często o tym piszę. Kiedy po studiach dostałem powołanie do odbycia tak zwanego długotrwałego przeszkolenia wojskowego, nawet nie zamierzałem się od tego obowiązku uchylać. Poszedłem w kamasze na pół roku, choć mogłem załatwić tę sprawę inaczej. Tak samo kwestia głosowania w wyborach: nie znoszę polityki, ale nie opuściłem żadnego od ponad ćwierć wieku, zadając sobie nawet trud głosowania w ambasadzie w Luksemburgu. Uważam, że to kwestia podejścia, zdrowego rozsądku i priorytetów.

W książce podejmuje Pan temat chińskiej ekspansji gospodarczej na całym świecie. Nie ukrywam, że ten fragment otworzył mi oczy, dał wiele do myślenia. Czy ten motyw był próbą przemycenia w książce Pana prywatnej teorii na temat wpływu Chin na cały świat. I jak często zdarza się Panu wpleść w fabułę swój światopogląd, swoje teorie, myślenie?

M.S: Mój pogląd na kwestię dominacji Chin w świecie nie jest chyba odosobniony i pokrywa się z poglądami znaczącej części ludzkości, podejrzewam, że włącznie z samymi Chińczykami. Jeśli chodzi o tę drugą kwestię, to raczej się tego wystrzegam. Człowiek ma to do siebie, że uważa swoje poglądy za jedynie słuszne. To naturalne i nic w tym dziwnego, ja nie jestem wyjątkiem. Gorzej, jeśli próbuje się do nich przekonać innych w sposób nachalny i irytujący. W jakiejś recenzji (nie mojej książki, na szczęście) spotkałem się ze sformułowaniem: „główny bohater na kilometr cuchnął alter ego autora”. Powinien to sobie wydrukować i powiesić na stanowisku pracy każdy autor. Unikam tego jak mogę, choć oczywiście nie zawsze się da. W końcu jestem tylko człowiekiem…

Jak „ustaliliśmy” był Pan architektem, specjalistą zajmującym się projektowaniem budowli. Jest Pan jak wiemy również pisarzem, specjalistą zajmującym się tworzeniem wciągających historii. Jakie cechy wspólne znaleźć można w tych dwóch zawodach, i który daje Panu więcej satysfakcji?

M.S: Tu związki istnieją bezapelacyjnie. Choć już nie projektuję, oczywiście wiem, jak to się robi. Architekt jest specyficznym stworzeniem, ponieważ ten zawód wymaga zarówno myślenia abstrakcyjnego, jak i trzymania się ściśle określonych reguł wynikających choćby z przepisów czy zasad fizyki. Zwykle ludzie są uzdolnieni albo w przedmiotach ścisłych, albo humanistycznych, a tu musimy te rzeczy jakoś połączyć. Mówi się, że architekt to artysta z powołania i inżynier z przypadku i coś w tym jest. Ponadto też konieczna w tym zawodzie jest wyobraźnia przestrzenna, z którą nigdy nie miałem problemów i dzięki której tworzę makiety architektoniczne. Stąd moja teoria, że architektom jest w pisaniu łatwiej, w końcu przeszli szkołę projektowania. Ja też projektuję swoje powieści, dokładnie tak, jak dom czy budynek użyteczności publicznej: od ogółu do szczegółu, zgodnie z pewnymi regułami, ale dość dowolnie. A które z moich zajęć daje mi najwięcej satysfakcji? Tak się złożyło, że wszystko, czym zajmuję się w życiu, robię z pasją. Taki ze mnie farciarz!

DZIĘKUJĘ BARDZO ZA ROZMOWĘ. ŻYCZĘ DALSZYCH SUKCESÓW.

guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

jeszcze chwilka…